czwartek, 25 stycznia 2018

Rozdział II

Układ Crait
34 ABY

Kylo Ren szalał. Wściekłość, spowodowana niepowodzeniem, była tak ogromna, że nie mógł sobie z nią poradzić. W napadzie agresji siekł mieczem na lewo i prawo, niszcząc solne bryły zalegające na powierzchni Crait grubą warstwą.
Wszyscy podkomendni nowego Najwyższego Przywódcy taktycznie usunęli się na bok. Zarówno szeregowi żołnierze, jak i kapitanowie oddziałów, dokładnie wiedzieli, że kiedy Lord Ren znajdował się w takim stanie, najlepiej było się nie zbliżać.
Jedynie Hux, przymuszony poczuciem obowiązku, orbitował w okolicy swojego przywódcy.
Chociaż zazwyczaj Hux z przymrużeniem oka patrzył na napady złości Kylo, teraz rozumiał rozgoryczenie i złość mężczyzny.
Ruch Oporu w pięknym stylu zagrał Najwyższemu Porządkowi na nosie.
Ten dzień zaczął się tak pięknie. Supremacy, korzystając z najnowszych urządzeń nawigacyjnych, wyśledził w nadświetlnej Raddusa. Kiedy Supremacy kontynuował pościg w Układzie Crait, zdawać się mogło, że zniszczenie resztek sił Ruchu Oporu jest zaledwie kwestią kilku godzin – wystarczyło zaczekać, aż na wrogiej fregacie zabraknie paliwa. Ruch Oporu znalazł jednak radę i na to, wysyłając statki ratunkowe w stronę planety. Prawdopodobnie rebelianci uciekli by niezauważeni, gdyby nie zrządzenie losu, które objawiło się w postaci lekko zwariowanego hakera, który posiadał informację o planie ewakuacji i był gotowy sprzedać ją za odpowiednią sumę. Tak, do tego momentu wszystko szło dobrze. No… przynajmniej całkiem nieźle.
Później sprawy zaczęły się komplikować. Najpierw na statek dostała się mała wojowniczka Ruchu Oporu, która jakimś cudem pokonała Snoke’a, jego Gwardię i samego Kylo Rena. Później Raddus wykonał samobójczy skok w nadświetlną, niszcząc Supremacy. Kiedy jednak wydawało się, że nie wszystko stracone, do gry wmieszał się nie kto inny, jak legendarny Luke Skywalker, który pokonał swojego siostrzeńca i pomógł swojej siostrze, dowodzącej smętnymi resztkami Ruchu Oporu, uciec z planety.
Tak… Hux wyjątkowo miał ochotę przyłączyć się do szaleńczego napadu Kylo, wyrzucając z siebie wszelkie złości i bolączki. Nie mógł sobie jednak na to pozwolić. Był przecież poważanym człowiekiem. Generałem! Co by powiedzieli jego ludzie, gdyby teraz zaczął skakać jak małpa, młócąc rękoma i drąc się wniebogłosy?
Fakt, że Kylo był trochę niezrównoważony, wszyscy tłumaczyli sobie faktem, iż był Rycerzem Ren, a tam zdecydowanie brakowało w pełni zdrowych na umyśle osób. Dla Generała Huxa nie byłoby jednak wytłumaczenia.
- Lordzie Ren – zwrócił się oficjalnie do Kylo, kiedy ten na chwilę zaprzestał swoich destrukcyjnych zmagań. – Supremacy znalazł się w przestrzeni kosmicznej nad Crait. Możemy rozpocząć transport wojsk.
- Ściągnij dla nas statek. Mam dość tej cholernej planety! – Usłyszał w odpowiedzi.

***

Otwarcie drzwi do kwater i ominięcie Szturmowców było dziecinną zabawą. Programowani od najmłodszych lat żołnierze Najwyższego Porządku mieli słabe umysły, które Mocą można było przeniknąć bez większych problemów. Loke bez żalu patrzyła na dwóch uzbrojonych strażników, kiedy ich mijała.
Wiedząc, gdzie się znajduje i gdzie powinna zmierzać, zaczęła spokojną wędrówkę korytarzami. Kiedy stanęła na jednym ze skrzyżowań, zorientowała się, że od jej prawej strony zbliża się Admirał Bosho. Mężczyzna szedł sam.
Szedł sam i z całą pewnością nie był zadowolony z tego, że ją widzi. Nie okazał jednak zdziwienia jej niesubordynacją, zupełnie jakby się spodziewał, że samowolna wycieczka po Stardust była jedynie kwestią czasu.
- Miałem nadzieję, że mimo wszystko zechce pani zaczekać, aż ktoś się zjawi po panią.
- Doskonale pan wie, Admirale, że cierpliwość nie należy do moich mocnych stron.
Nie skomentował. Patrzył na nią jedynie spod przymrużonych powiek. Po krótkiej chwili podjął jakąś decyzję i z jawną rezygnacją, zaprosił ją gestem w głąb korytarza.
- Och, dziękuję bardzo…  - Dygnęła przed nim niczym dobrze wychowana dama przed prawdziwym dżentelmenem.
- Kogo dokładnie idziemy witać, Admirale?
- Najwyższy Przywódca przybywa na statek w towarzystwie Huxa. Jest też z nimi Lord Ren.
- Teraz Najwyższy Przywódca i Lord Ren to jedna osoba. Najwyższy Przywódca Snoke zginął w trakcie ataku na Supremacy.
Popatrzył na nią z powątpiewaniem.
- Z tego, co zdążyłem się zorientować, to właśnie wróciła pani z zaświatów. Skąd takie informacje o zmianie dowodzenia?
- Czuję, Admirale. Przez Moc.
Nie skomentował. Loke uśmiechnęła się pod nosem.
Oczywiście… Nawet, jeśli Garu przyjmował do swojego przykurczonego móżdżku świadomość istnienia Mocy, to na dobrą sprawę nie wierzył w jej prawdziwą potęgę. Podobnie jak większość wojskowych żył w przekonaniu o własnej wyższości nad Rycerzami Ren, których uważał jedynie za bandę idiotów w fikuśnych strojach, wymachujących starożytną bronią.
Oj, już ona mu pokaże, jak bardzo się myli!

***

Niewielki statek, który odebrał Najwyższego Przywódcę i Generała z powierzchni Crait, podchodził właśnie do lądowania. Kylo, wyczuwając stres młodego pilota, po raz kolejny pomyślał o tym, że najchętniej ukręciłby mężczyźnie łeb.
Statek wylądował, a Ren ruszył do wyjścia szybciej, niż nakazywałby to zdrowy rozsądek. Miał dość ciasnej puszki, w której się znalazł i dość ludzi, z którymi musiał w niej przebywać. Marzył o tym, żeby znaleźć się w końcu w jakimś cichym miejscu, gdzie mógłby na spokojnie zastanowić się nad swoją obecną sytuacją.
Kiedy wejście do statku uchyliło się, zobaczył dwie osoby czekające na niego na lądowisku.
Admirał Bosho, jak zwykle czerwony na gębie, próbował dzielnie udowodnić, że potrafi stać na baczność pomimo wielkiego brzucha, na którym opinała się marynarka munduru.
Kobieta obok Admirała stała spokojnie z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Wyglądała tak, jakby cała sytuacja nie specjalnie ją interesowała. Nie mniej to właśnie jej widok sprawił, że zatrzymał się w pół kroku.  
Hux, który szedł tuż za nim, nie zdążył wyhamować. Wpadł na swojego przywódcę, lekko się od niego odbijając. Szybko odzyskawszy rezon, wyjrzał przez ramię Rena, żeby zobaczyć, co takiego go zatrzymało.
- O kurwa… - wyrwało się Generałowi, który starał się nigdy nie przeklinać publicznie.
Widząc kobietę stojącą u boku Admirała, nagle wszystko inne straciło na znaczeniu. Loke Ren, do tej pory uważana za zmarłą, żyła i zdawała się mieć świetnie.
- Generale Hux, Lordzie Ren, witamy na Stardust.
Idiota!, miał ochotę krzyknąć Hux. Chociaż protokół nakazywał przywitanie nowoprzybyłych, Admirał zrobiłby lepiej, gdyby teraz siedział cicho. Sygnały, które wysyłał Ren były jasne - zaraz zacznie się jatka.
Pomimo warstwy materiału, które Kylo miał na sobie, Hux widział zmianę w postawie i napinające się mięśnie pleców, które świadczyły o planowanym ataku. Szczęka zaciśnięta tak mocno, że aż grube żyły pojawiły się na odsłoniętym kawałku szyi. Przyspieszony oddech i ta ręka, która krążyła niebezpiecznie w okolicy pasa, gdzie wetknięty został miecz świetlny.
Kylo ruszył do przodu. Admirał po raz pierwszy w życiu podjął samodzielną decyzję i uskoczył mu z drogi. Kiedy Ren się zatrzymał, stał twarzą w twarz z Loke, która nadal miała ten nieprzenikniony, beznamiętny wyraz twarzy.
Oto starcie tytanów, pomyślał Hux.
Generał nie był wielkim sympatykiem Mocy. Przeszkadzał mu fakt, iż Rycerze Ren posiadali tak wysoką rangę w strukturach Najwyższego Porządku oraz to, że Snoke zawsze zdecydowanie przeceniał swoich ulubieńców, z Kylo na czele. Wojskowy jednak, w przeciwieństwie do wielu osób, które znał, nie był ignorantem. Wiedział, jak niebezpieczni potrafią być członkowie tego dziwacznego zakonu. Wiedział też, że właśnie najpotężniejsza dwójka stoi naprzeciw siebie mierząc się spojrzeniami, które zdawały się być przepełnione wszystkim, tylko nie wzajemną miłością. Generał najchętniej schowałby się gdzieś w tym momencie i nie uczestniczył w tej scenie. Wiedział jednak aż za dobrze, że cokolwiek teraz się stanie, to właśnie on będzie musiał po wszystkim posprzątać.
Spod zmrużonych powiek przyjrzał się dokładnie Loke. Chociaż miała na sobie biały, medyczny strój, który w niczym nie przypominał jej skromnych, czarnych mundurów, wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał. Niska i drobna, bardziej przypominała dziecko, niż dorosłą kobietę. Wrażenie jej filigranowości zawsze potęgowała w jego oczach obecność wysokiego i potężnie zbudowanego Kylo, którego zdawała się nie odstępować na krok, jeśli tylko nie było to konieczne. Długie, rude włosy miała zaplecione w warkocz. Pojedyncze kosmyki uwolniły się z luźnego splotu. Trójkątna twarz przybrudzona była sadzą. Zielone oczy w dość nietypowym odcieniu, przywodziły mu na myśl kocie ślepia.
Kiedy Kylo poruszył się w bok, Loke wykonała ruch w przeciwną stronę. Chociaż była spokojna, widząc zdenerwowanie i złość dawnego towarzysza broni, zachowała ostrożność. Wiedziała, że po tym, co musiał przeżyć tego dnia, lepiej z nim było uważać. Tym bardziej, że gdyby postanowił ją zaatakować mogła okazać się zbyt słaba na to, żeby się bronić.
Nagle coś eksplodowało. Gorący podmuch, który towarzyszył wybuchowi, powalił na ziemię Huxa i Bosho. Pozostała dwójka stała jednak nadal niewzruszona.
Kylo nie wiedział, w którym momencie miecz znalazł się w jego dłoni. Poczuł tylko delikatne wibrowanie broni, kiedy pojawiło się świetlne ostrze.
Zaatakował na oślep, wiedziony wściekłością. Czuł, że ktokolwiek przed nim stoi, to nie może być Loke. To był po prostu wyjątkowo okrutny żart z jego osoby, którego nie miał zamiaru tolerować. Nie da się drugi raz w ciągu jednego dnia nabrać na tę samą sztuczkę. To coś, co wyglądało jak Loke, jednak nie mogło nią być, uskoczyło. Ruch był minimalny, jednak wystarczył, żeby uniknąć miecza. Mara nie odezwała się nawet słowem. Spokojnie czekała na kolejny ruch mężczyzny. Wyprowadził następny cios, później jeszcze jeden, i kolejny. Ciął powietrze raz za razem, starając się ją dosięgnąć. Odsuwała się za każdym razem, o milimetry unikając jego broni. Zupełnie, jakby dokładnie wiedziała, gdzie planował uderzyć, zanim jeszcze złożył się do wyprowadzenia ciosu.
Miał ochotę wrzeszczeć. Wiedział, że niebezpiecznie zbliża się do krawędzi, po przekroczeniu której nie będzie już odwrotu.
Nagle, unikając kolejnego ciosu, postać zmieniła taktykę. Chociaż nie miała żadnej broni, uniknęła jego ataku w taki sposób, że znalazła się na wyciągnięcie ręki od niego. Jej dłoń przesunęła się delikatnie po jego twarzy.
Kylo został zalany przez falę wspomnień.
Sapnął zaskoczony i odsunął się o krok.
Wszystkie wspomnienia, które zobaczył w swojej głowie, dotyczyły tej jednej, jedynej osoby. Loke. Nie były to wszystkie chwile, które wspólnie dzielili. Postanowiła mu pokazać najbardziej intymne i prywatne momenty ich wspólnego życia. Nie, nie miał już wątpliwości, że to ona. Te wspomnienia, które ożywiła, schowane były tak głęboko w jego umyśle, że mogła je przywołać tylko ta osoba, która wiedziała o ich istnieniu, a wiedziała tylko Loke.
Miał pewność, że to ona. Nie mógł jednak zrozumieć, jak to się stało. Dwa lata temu został poinformowany o ataku sił Ruchu Oporu na niewielką jednostkę Najwyższego Porządku, którą w tamtym momencie dowodziła Loke. Jednostka ta została zniszczona i nikt z załogi nie ocalał. W tym ona. Wierzył w to, co powiedział mu Snoke przez całe dwa lata. Wtedy właśnie, po jej rzekomej śmierci, jego pogoń za Skywalkerem stała się jeszcze bardziej zajadła. Jego działania wobec rebeliantów jeszcze bardziej zaciekłe.
Zaczął się zastanawiać, jaki był powód tego, że ukrywano przed nim fakt, że ona żyje.
Schował broń. Obejrzał się przez ramię na Huxa.
- Hux, zajmij się sprowadzeniem oddziałów. Daj znać, jak będziemy gotowi, żeby opuścić ten parszywy układ.
Nie zawracając sobie głowy czekaniem na odpowiedź, podszedł do Loke i chwyciwszy ją za ramię, pociągnął kobietę za sobą.

***

Szedł tak szybko, że aby dotrzymać mu kroku, musiała biec. Silna dłoń zaciskała się na jej ramieniu, sprawiając ból. Loke postanowiła się jednak nie odzywać ani słowem. Nim doprowadził ją do kwater, była już porządnie zasapana.
Otworzył wejście i wepchnął ją do wielkiego salonu. Prawie się wywróciła, potknąwszy się o dywan. Przed upadkiem uratowała ją stojąca do niej plecami kanapa, w której znalazła niespodziewane oparcie.
Szarpnięciem zmusił ją do tego, żeby odwróciła się w jego stronę. Był tak blisko, że przygniatał ją do mebla całym swoim ciałem.
- Ty żyjesz!
Miał taki głos, że zabrzmiało to niemalże jak oskarżenie.
- Tak, oczywiście, też się cieszę, że cię widzę… Tak, no pewnie, że tęskniłam.
Włożyła w te słowa tak wiele jadu, jak tylko potrafiła. Najwyraźniej odniosła zamierzony skutek, gdyż puścił ją i cofnął się o kilka kroków.
Całkowicie wyczerpana osunęła się na podłogę. Jak idiotka przypatrywała się czarnym butom, znajdującym się kawałek od niej. Dopiero kiedy ponownie się zbliżył, spojrzała w górę na jego twarz.
Czuła wszystkie emocje kłębiące się w nim, walczące ze sobą. Podobny wir kłębił się w niej, szukając ujścia.
Wyciągnęła dłoń w jego stronę. Przyjął zaproszenie i usiadł obok niej. Zaczął oddychać spokojniej. Powoli się uspokajał. Poczuła, w którym momencie odzyskał równowagę i panowanie nad sobą.
Usiadła mu na kolanach, zwrócona twarzą do niego. Przez moment patrzyła mu prosto w oczy, wodząc ręką po długiej bliźnie, która szpeciła jego policzek, a której nie znała.
- Loke – wypowiedział jej imię.
W tym momencie poczuła, że coś w niej pęka. Rozpłakała się jak dziecko.
Przygarnął ją do siebie bez słowa.
- Pokaż mi, co się stało – nakazał, kiedy zaczęła się uspokajać.
Poczuł uderzenie Mocy. W jednej chwili znalazł się w zupełnie innym miejscu.

Sala tronowa, w której Snoke przyjmował swoich interesantów, jak zwykle skąpana była w czerwonym świetle. Ośmiu strażników stało nieruchomo niczym posągi, otaczając mistrza. Loke klęczała przed wielkim tronem. Nie pochylała jednak głowy w pokornym geście. Patrzyła przed siebie hardo.
- Znów mnie zawiodłaś, moje dziecko – słowa wydobywały się ze zniekształconych ust Snoke’a. – Nosisz w sobie mroczny potencjał, jednak nie chcesz go w pełni wykorzystać. Kiedy cię poznałem, zachwyciłem się tą nienawiścią, kryjącą się w tobie. Nienawiścią do naszych wrogów. Nienawiścią do tych, którzy są przeciwko tobie. Teraz jednak widzę, że toczysz w sobie walkę, której nie możesz wygrać. Walkę, która z góry jest skazana na porażkę. – Zamilkł na chwilę i podniósł się ociężale ze swojego tronu. – Obserwowanie cię, zmagającej się z własnym sumieniem, jest niezwykle ciekawe, niestety ta walka osłabia Kylo.
- To kłamstwo! – Loke zerwała się na nogi. – Nie osłabiam go!
- Milcz! Twoja niesubordynacja jest męcząca. Jesteś silna w Mocy. Masz świadomość swojej siły. Mam jednak dość tego, że co chwila negujesz moje zdanie i moje słowa. Jesteś zbyt butna i zostaniesz za to ukarana.
- Zabijesz mnie? Taki jest twój plan, Mistrzu?
- Nie, moje dziecko. Nie zginiesz. Jeszcze nie teraz. Przyjdzie czas, że będziesz mi potrzebna. Teraz jednak lepiej, żebyś odeszła. – Snoke wyciągnął dłoń. Dotknął jej policzka w niemalże czułym, ojcowskim geście.  – Odejdziesz w mrok. Będziesz miała czas, żeby przemyśleć swoje błędy. Bardzo dużo czasu.

Scena zmieniła się.

Kylo unosił się w pustce. Nie było nic. Dźwięku, obrazu, dotyku. Nie czuł swojego ciała. Chociaż zachował świadomość tego, kim jest i co wcześniej działo się wokół niego, poza samym umysłem nie pozostało nic.

Nagle wszystko wróciło do normy. Ponownie siedział na podłodze w kwaterze na Stardust. Loke siedziała na jego kolanach, kurczowo ściskając w dłoniach jego tunikę. Dociskała głowę do jego piersi. Wiedział, że przestała płakać. Czuł jej strach unoszący się w powietrzu niczym ostrą, nieprzyjemną woń.
Wiedział, że tego strachu nie wzbudzało wspomnienie spotkania ze Snokiem, tylko wspomnienie tego pustego miejsca, które mu pokazała.
- Zabiłem go – wyszeptał w jej włosy, gładząc ją po głowie. – Zabiłem go. Już więcej nie powróci.
Uniosła głowę. Jej twarz była brudna od sadzy i mokra od łez. W jej oczach nie dostrzegł jednak strachu ani dezaprobaty dla czynu, do którego się przed nią przyznał. Widział tylko determinację i zdecydowanie.
Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie.


Quarrow, Nakadia
16 ABY

Nara miała dwadzieścia lat. Urodziła się w ubogiej rodzinie, którą szczerze gardziła. Od zawsze pragnęła wybić się na wyżyny społeczne. Była ambitna, a wrodzony wdzięk, niebagatelna uroda oraz zdolności aktorskie od zawsze pomagały jej w osiągnięciu kolejnych celów. Kiedy jej kochanek, członek Senatu Galaktycznego, poinformował ją, że senator Leia Organa poszukuje opiekunki dla swojego syna, Nara uznała to za świetną okazję.
Dostała pracę, dzięki której nie musiała przemykać dłużej korytarzami, ukrywając twarz pod obszernymi kapturami szat. Teraz mogła kroczyć dumnie. Była służącą w domu księżniczki. Jej pozycja społeczna znacznie się podwyższyła. Dodatkowo stanowiła świetny punkt wyjścia dla dalszych zabiegów.
Chociaż Nara powinna zajmować się młodym chłopcem, Benem Solo, znacznie bardziej lubiła spędzać czas na rozmowach z innymi służącymi oraz flirtach z młodzieńcami z dobrych domów. Szybko zdała sobie sprawę z tego, że jej zaniedbania jako opiekunki pozostają niezauważone, gdyż rodzice chłopca nie poświęcali mu wiele uwagi.
Sam chłopiec był zawsze dziwny i nigdy za nim nie przepadała. Był wysoki jak na swój wiek, odrobinę pokraczny, małomówny. Kiedy tego dnia zobaczyła, że ponownie wymyka się z wielkiego apartamentu z opasłą książką pod pachą, nie miała zamiaru go zatrzymywać. Była pewna, że na terenach przynależących do budynków Senatu Galaktycznego nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo.
Antypatia, którą Nara odczuwała wobec Bena, była w stu procentach odwzajemniona. Za każdym razem, kiedy opiekunka stawała w drzwiach, chłopiec odczuwał ten dziwny uścisk w żołądku. Wyczuwał niechęć, którą go darzyła i odwzajemniał się tym samym.
Tego dnia ponownie postanowił wymknąć się spod jej opieki. Wziął książkę, w których opisane były dzieje jednego z dawnych rycerzy Jedi i udał się do ogrodu, gdzie miał zamiar oddać się lekturze.
Uwielbiał zagłębiać się w historie o dawnych wojownikach. Tak przyjemnie odciągały go one od ponurej rzeczywistości, która przepełniona była rutyną. Każdy dzień Bena wyglądał podobnie. Pobudka, lekcje, później długie godziny spędzane pod okiem Nary. Nie miał przyjaciół, a rodziców widywał bardzo rzadko. Czuł się samotny, a książki, które czytał, pozwalały na chwilę zapomnieć o tej samotności.
Rozsiadł się pod wielkim krzewem, w swoim ulubionym miejscu, z którego mógł obserwować większą część ogrodów, samemu pozostając niezauważonym. Otworzył książkę i już miał oddać się lekturze, kiedy poczuł coś, co go zaniepokoiło.
Odłożył na bok książkę i kierując się instynktem, ruszył przed siebie. Wychylając się nieznacznie zza jednego z drzew, zobaczył czwórkę dzieciaków. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców.
W chłopcach rozpoznał bliźniaków, którzy uczęszczali z nim na lekcję. Ubrani byli w schludne, czyste stroje przypominające swoim krojem mundury wojskowe. Ben doskonale wiedział, że bracia są synami jednego z senatorów.
Jedna z dziewczynek miała na sobie lekką, zwiewną sukienkę. Ben jej nie znał, jednak domyślił się, że podobnie jak jej towarzysze musi mieć około dziesięciu, jedenastu lat. Musiał przyznać, że była bardzo ładna. Blond włosy upięte miała w misterną fryzurę. Kroczyła za swoimi towarzyszami dostojnie. Podobnie jak chłopcy musiała pochodzić z dobrego domu.
Druga dziewczynka zupełnie nie pasowała do pozostałych dzieci. Była znacznie mniejsza od nich. Ben szybko ocenił ją na jakieś sześć, może siedem lat. Rude, krótko obcięte włosy miała potargane. Jej ubranie było zniszczone i pobrudzone. Dodatkowo wisiało na niej tak, jakby było zdecydowanie za duże.
Mała dziewczynka uciekała przed pozostałą trójką, potykając się co kilka chwil. Niestety została zapędzona w kozi róg. Nie miała żadnych szans na ucieczkę. Odwróciła się twarzą do swoich prześladowców i patrzyła na nich hardo, bez cienia strachu.
- Nie podoba mi się, że na mnie patrzysz – zaczęła blondynka, występując przed chłopców. – Takie śmiecie jak ty nie są godne, żeby patrzeć na lepszych. Myślisz, że jesteś nam równa? Chyba powinnaś dostać lekcję.
Ben czuł, że jego serce zaczyna bić szybciej, kiedy dwóch chłopców złapało rudowłosą i zaczęło ją brutalnie bić i kopać. Czuł, że powinien coś zrobić. Nie mógł się jednak ruszyć, zupełnie jakby nogi wrosły mu w ziemię. W pewnym momencie dziewczynka upadła. Skuliła się na ziemi, pokornie przyjmując kolejne ciosy. Nie słyszał, żeby płakała.
Kiedy chłopcy zmęczyli się, zostawili w końcu swoją ofiarę w spokoju. Ben wiedział jednak, że to nie koniec. Czuł dziwną determinację od leżącej na ziemi dziewczynki. Mała dźwignęła się na kolana i rzuciła w stronę swoich oprawców nienawistne spojrzenie.
- Wcale nie myślę, że jestem wam równa, Gelen. Ja wiem, że jestem lepsza!
W dłoni dziewczynki pojawiła się długa gałąź, którą musiała zauważyć pod jednym z krzewów. Ruszyła na swoich przeciwników wiedziona wewnętrzną furią, która kłębiła się w jej wnętrzu. Doskoczyła do jednego z chłopców i dźgnęła go konarem w brzuch. Większy od niej przeciwnik skulił się z bólu. Kopnęła go w piszczel, powalając tym samym na ziemię. Drugiego brata uderzyła w głowę, pozbawiając na chwilę świadomości. Gelen, przerażona nagłą zmianą w układzie sił, zaczęła uciekać. Mały rudzielec wyciągnął w jej stronę dłoń. Gelen przewróciła się do tyłu, pociągnięta przez niewidzialną siłę. Zaczęła wierzgać nogami i rękoma, próbując jak najszybciej wstać, żeby kontynuować ucieczkę. Braciom też udało się podnieść. Cała trójka, rzucając przez ramię czujne spojrzenia, wycofała się pospiesznie z ogrodów, zostawiając za sobą uzbrojoną w gałąź siedmiolatkę.
Dziewczynka odwróciła się i spojrzała dokładnie w miejsce, w którym chował się Ben. Wyczuł jej złość.
- Ty, tam! Też chcesz dostać?
Wystąpił do przodu, unosząc dłonie w geście poddania. Patrzył prosto w jej wielkie zielone oczy. Nie wiedział, co było powodem, jednak dziewczynka nagle oklapła z sił. Odrzuciła na bok gałąź i opadła na trawę. Widział, jak jej broda zaczyna się trząść od tłumionego płaczu.
Wiedziony jakąś niezrozumiałą siłą podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu.
Kiedy jej dotknął, poczuł, że coś przeskakuje między nimi niczym prąd, pozostawiając na skórze dziwne mrowienie.
Wiedział, po prostu wiedział, że są tacy sami. Oboje czuli Moc.
- Jestem Ben – przedstawił się, siadając obok niej.
Uniosła głowę. Jej twarz była brudna od trawy, ziemi i krwi oraz mokra od łez. W jej oczach dostrzegł zaciekawienie i wewnętrzną siłę.
- Nazywam się Silva.



Układ Crait
34 ABY

Siedział na podłodze, przytulając do siebie Loke. Gładził delikatnie jej włosy, jak to miał w zwyczaju. Czuł ciepło bijące z jej ciała. To było wspaniałe, odświeżające uczucie – mieć ją znów przy sobie. Był jej wdzięczny za to, że chociaż musiała mieć wiele pytań, nie odezwała się nawet słowem, ciesząc się wspólnie z nim tą chwilą.
Przez ostatnie dwa lata tak wiele się zmieniło. Nie był pewien, czy był tym samym człowiekiem, którego znała. Teraz jednak, zamiast spędzić długie godziny na snuciu opowieści i nadrabianiu straconego czasu, musiał podjąć ważne decyzje. Decyzje, które miały wpłynąć na przyszłość całej Galaktyki.
Zabił Snoke’a. Chciał to zrobić. Prawdopodobnie chciał to zrobić od bardzo dawna. Zagarnął dla siebie władzę nad Najwyższym Porządkiem. Nie miał jednak pojęcia, co teraz powinien zrobić z tym faktem.
Tego dnia tak niewiele brakowało do tego, żeby zakończony trwający od lat konflikt. Niestety, jego wuj musiał się wmieszać w wydarzenia na Crait. Kylo chciał rzucić się w pościg za Ruchem Oporu. Nie wiedział jednak, jak to zrobić, żeby móc pozbyć się swoich wrogów raz na zawsze.
Własna niewiedza i niepewność tak bardzo go denerwowały.
Co powinien zrobić najpierw?
- Loke – zwrócił się do swojej towarzyszki. – Przyprowadź mi Huxa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz